SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2011: Indie rock / Garage

23 grudnia 2011



Rekapitulacja roczna 2011: Indie rock / Garage
autor: Patryk Mrozek

W dwa tysiące jedenastym doszło pod pewnym względem do kontynuacji niezal-rockowych trendów i tendencji, o których wspominałem już rok temu w tym samym miejscu, lecz z drugiej strony gatunek obrał kilka mniej oczywistych skrętów i zwrotów – całkiem ciepło przyjętych zresztą przez słuchaczy-tradycjonalistów. Mówiąc bez ogródek: indie zdaje się wracać do swoich korzeni, at long last. Po kilkuletnim okresie flirtu z mainstreamem, popularność stricte gitarowego niezalu wyraźnie maleje, w Stanach Zjednoczonych choćby ustępując – co jest sporą nowością dla tego kraju – elektronice i jej pochodnym. Z drugiej strony brzmienie niezależnego rocka coraz częściej przypomina sobie o czasach, gdy poletko więcej wspólnego miało z Dinosaur Jr. niż U2; w odróżnieniu od roku ubiegłego, gdzie element niezalu pojawiał się tylko jako posmak do potraw złożonych z wielu różnych gatunkowych tropów, w dwa tysiące jedenastym mieliśmy tymczasem do czynienia z dużą ilością "czystych" produktów indie, bez domieszek.

Wiąże się to oczywiście z modą na lata dziewięćdziesiąte, czyli okres, w którym gatunek królował w swojej najbardziej gitarowej, minimalistycznej formie. O tamtych czasach bardzo dosłownie przypominał brytyjsko-amerykański Yuck ze swoją debiutancką płytą, oferując coś w rodzaju przeglądu ninetiesowych brzmień i nastrojów od Pavement po Wedding Present. Również jedni z prowodyrów revivalu, Cymbals Eat Guitars, wydali w tym roku porządnego długograja. Pochodzący z New Jersey Big Troubles to autorzy wielu melodyjnych ("Sad Girls" – jeden z singli roku!), chwytliwych peanów na cześć Smashing Pumpkins, a nawet weteran Stephen Malkmus załapał się po części na modę, nagrywając z pomocą Becka jeden z lepszych albumów Jicks ostatnich lat. Flagowym okrętem konserwatyzowania niezal-rocka była jednak supergrupa Wild Flag, tworzona przez muzyków wcześniej związanych z Sleater-Kinney, Helium i Minders. Odtwarzały owe panie etos agresywnej nonszalancji drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Shoegaze miał swoich godnych reprezentantów w postaci świetnej płytki Ringo Deathstarr oraz równie dobrej Asobi Seksu, a sztandarowy zespół shitgaze'u – Psychedelic Horseshit zaliczył prawdopodobnie najlepszy krążek w karierze. Total Slacker, projekt, z którym w pewnych kręgach żywi się spore nadzieje, postanowił zachować się zgodnie ze swoją nazwą i odwlec premierę debiutanckiej płyty do przyszłego roku. A to ci ancymony!

Wśród zespołów preferujących bardziej eklektyczne spojrzenie na sprawę, niekoniecznie odwołując się dosłownie do "złotej ery indie", materiałowo było równie solidnie. Real Estate na swoim drugim albumie pokazali, że popularne indie może bazować w obecnej dekadzie na 80s'owym jangle-popie, a nie tylko nudnawych kawałkach Springsteena czy folk-rocku. Gitarzysta zespołu, Matt Mondanile, wyskoczył także z najbardziej piosenkową płytką swojego jednoosobowego side-projektu Ducktails. III: Arcade Dynamics to najlepsza rzecz, jaką słyszeliśmy jak dotąd na przecięciu dróg Guided By Voices i Ariela Pinka z okresu House Arrest. Do psychodelii lat sześćdziesiątych w swoim najbardziej popowym wydaniu odwoływali się także White Fence, Fergus & Geronimo (świetne brzmieniowe nawiązania do Zappy na Freak Out!) oraz, w wersji najbardziej hi-fi, White Denim (których D znajdowało się najbliżej kategorii "tegorocznej płyty Dungen czy Tame Impala").

Odłam rootsowy i alt-country najlepiej reprezentowała quasi-chillowa Smoke Ring For My Halo Kurta Vile'a, choć jego były kolega z zespołu, Adam Granduciel, także nie pozostawał daleko w tyle – tegoroczna płyta War On Drugs to fantastyczna porcja wciągającej Americany i najlepsza pozycja w katalogu projektu. Matthew Nicholson powrócił wreszcie z bardzo dobrym następcą medytacji Secret Miracle Fountain Function (pod nazwą Outshine Family); zawiodła natomiast nieco szósta już płyta My Morning Jacket. Warto było zaznajomić się z płytami Wilco oraz Bonnie Prince Billy'ego, a także CoCo Beware młodej amerykańskiej grupy Caveman (lub chociaż ich Grizzly Bear'owym hitem "Decide").

Patrząc na indie pogranicza i cross-gatunkowe eksperymenty, ciągle świetną formę utrzymuje Merrill Garbus (tworząca jako tUnE-yArDs), choć wbrew obiegowej opinii w h o k i l l nie było aż tak frapujące jak zeszłoroczne Bird-Brains. Tegoroczne wydawnictwo Bradforda Coxa, czyli trzeci album Atlas Sound, nie pozostawiał wiele do życzenia (poziomowa średnia wydawnictw około-Deerhunterowych), a Twin Sister poszczycili się świetnym singlem ("Bad Street") i trochę gorszym długogrającym debiutem. Chicagowscy post-smooth-rockowcy Sea And Cake niespodziewanie zaskoczyli najlepszym albumem od czasu One Bedroom; świetna była również jedenasta (!) płytka Deerhoof (mniej więcej to samo co zawsze) i dziewiąta Destroyera (zainspirowana jazzem i adult-contemporary). Z afro-beatem najlepiej mieszali tymczasem indie w tym roku Fool's Gold na Leave No Trace, a glamem i brit-popem parali się bardzo zręcznie Smith Westerns.

Dużo działo się w rejonach punka i garażowego rocka; tak jak w zeszłym roku dołączę więc kilka rekomendacji z tych stylów: ich publika w dużej części pokrywa się bowiem w tym momencie z zapaleńcami niezal-rocka. Najbardziej rozreklamowanymi wydawnictwami z okolic tego pierwszego był David Comes To Life, hardcore'owy "musical" Fucked Up, oraz New Brigade duńskiej grupy Iceage, która wsławiła się także bardzo intensywnymi występami (nie dane mi było niestety zobaczyć kolesi w Krakowie); fajniejszym od nich wydawał mi się jednak Leave Home nowojorskiej grupy The Men, gdzie długie, prog-punkowe utwory zapodawane są z energią czterdziestosekundowych numerów Minor Threat.

Garażowi wiarusi Thee Oh Sees wydali w dwa tysiące jedenastym dwie płyty, ale obie były bezwzględnie nudne; w podobnych klimatach dużo lepiej wypadli tu Sic Alps z udanym, choć także trochę przydługim Napa Asylum. Najfajniejszymi garażowymi krążkami były dla mnie ostatecznie: melodyjne self-titled Unknown Mortal Orchestra i Mikala Cronina (z kalifornijskiego składu Moonhearts) oraz dwa wydawnictwa z Australii, S/T Royal Headache i synth-punkowy Henge Beat Total Control. Na honorowe wspomnienie zasłużyli także Human Eye, The Beets i Spectrals, a dziewczyny z Sandwitches były lepsze od dziewczyn z Dum Dum Girls.

Podsumowując, w tym momencie moja lista ulubionych płyt indie rockowych, punkowych i garażowych z dwa tysiące jedenastego wygląda mnie więcej tak:

40. Caveman: CoCo Beware
39. Fool's Gold: Leave No Trace
38. Male Bonding: Endless Now
37. Psychedelic Horseshit: Laced
36. Human Eye: They Came From The Sky
35. Cymbals Eat Guitars: Lenses Allien
34. Mirror Traffic
33. Twilight Singers: Dynamite Steps
32. Spectrals: Bad Penny
31. tUnE-yArDs: w h o k i l l
30. Iceage: New Brigade
29. Low: C'Mon
28. Hunx And His Punx: Too Young To Be In Love
27. Deerhoof: Deerhoof VS Evil
26. Asobi Seksu: Fluorescence
25. Sandwitches: Mr. Jones's Cookie
24. Wild Flag: Wild Flag
23. Atlas Sound: Parallax
22. Wilco: The Whole Love
21. War On Drugs: Slave Ambient
20. Yuck: Yuck
19. Twin Sister: In Heaven
18. Royal Headache: Royal Headache
17. Smith Westerns: Dye It Blonde
16. Ringo Deathstarr: Colour Trip
15. Key Losers: California Lite
14. White Denim: D
13. Total Control: Henge Beat
12. Fergus & Geronimo: Unlearn
11. Big Troubles: Romantic Comedy
10. Mikal Cronin: Mikal Cronin
09. White Fence: Is Growing Faith
08. Sea And Cake: The Moonlight Butterfly
07. Outshine Family: Galeria De La Luz
06. Ducktails: Ducktails III: Arcade Dynamics
05. Men: Leave Home
04. Kurt Vile: Smoke Ring For My Halo
03. Destroyer: Kaputt
02. Unknown Mortal Orchestra: Unknown Mortal Orchestra
01. Real Estate: Days

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)