SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2009 Na Świecie

13 listopada 2010


030Wilco
Yankee Hotel Foxtrot
[2002, Nonesuch]

Urbanistyczne skojarzenia czytelników Porcys przy czwartej i zarazem najwybitniejszej płycie Wilco wędrują zazwyczaj automatycznie w kierunku Nowego Jorku; słyszeliście już pewnie wielokrotnie i to nie tylko od nas, że Yankee Hotel Foxtrot było dźwiękowym odzwierciedleniem amerykańskiego stanu ducha post-jedenasty września, paradoksalnym (albowiem nagranym ze sporym wyprzedzeniem) hołdem ku czci ofiar faktycznych jak i tych nieco metaforycznych, czyli "tych, którzy pozostali". Ale ja wam mówię – poleciałem sobie raz na kiełbasę do Chicago i dwa wieżowce z okładki już zawsze kojarzyć mi się będą z *właśnie tymi dwoma wieżowcami z okładki*. Miami Kanady to wbrew pozorom jedno z najbardziej specyficznych, ociekających sosem własnym punktów na mapie Stanów Zjednoczonych, a muzyka Wilco wyjątkowo potrafi oddać jego nieco rachityczny charakter. Tak jak miasto, w którym powstała, Yankee jest płytą monumentalną, lecz zarazem pozbawioną pretensji i afektacji; alt-country'owy sznyt w swym najbardziej eksperymentalnym obliczu, który w całości krążek przesiąka to tymczasem naturalna odpowiedź na osobliwy zlepek "dziko zachodniości" miasta i jego kosmopolitycznej (post)moderny. I chociaż trzy lata wcześniej Jeff Tweedy zbliżał się "przez Chicago" do domu, tak tym razem widzimy go na molo zdającego sobie sprawę, że jednak już doszedł. Good for him. –Patryk Mrozek


029Ariel Pink's Haunted Graffiti
House Arrest
[2002, Ballbearings Pinatas]

Jako nieskromny podsumowywacz tematu, spróbowałem wykryć i wziąć na warsztat te ewentualne słabości House Arrest, które mogły spowodować, że przy próbie skoku na wysokość 7.0 egzemplarz House Arrest wystający z kieszeni spodenek Mateusza Jędrasa zawadził o poprzeczkę. Znalazł się pierwszy kandydat. Nie tam słaby riff, czy gorszy hook. Cała piosnka. ‘Obrzydlistwo. Dobrze, że po "Gettin' In The High" wchodzi "Helen"’, pomyślałem w okresie błędów i wypaczeń, by później, to znaczy po około pół godziny, przy kolejnym odtworzeniu zły glina opuścił pokój przesłuchań i pozwolił dotąd biernemu dobremu skonstatować symultanicznie z wyśpiewywanym w tym numerze tekstem "I like it a lot". Więc Ariel obsadził mnie w roli wystrychniętego, ale na swój ciepło ironiczny sposób, przyjemnie zminimalizował mnie do postaci z jakiejś platformówki 2D, kolekcjonującej "skarby" nieustannie materializujące się w uszopląsowym, mocno krzywo i niedbale wyrysowanym (zły glina wrócił z kawą) otoczeniu. Przy kolejnych trackach coraz trudniej było o empatię z recenzyjnym 6.7. Nie mogła mnie nie rozrzewnić hauntologia nad hauntologiami, kiedy przesłyszałem się, odnajdując w "Interesting Results" zawadzenie pijanym krokiem o "Słodkiego Miłego Życia", jakby tu zaczynał swoją drogę motyw, który na "L’Estat" będzie o wiele konkretniej Kombiinujący. Ale to może tylko mi się kojarzy, jak "E.D.E.N." z pomykaniem "ulicami, tramwajami" przez Zauchę. Nie może się mi nie podobać też "West Coast Calamities", z tekstem "enjoy the music" poprzedzającym wgrywający pozytywne nastawienie do muzyki urywkowy sampelek z The Byrds. Sam kawałek jest „aż tak” urzekającą czilałtową rozkminą o końcu sunshine popowego związku. Bo liryki nie są tu od parady, ani od parady równości: "She's a pussycat like every man is a snake", "West Coast calamities / All too much breeze and sunshine".

Pomińmy znakomitą "Helen", w której zresztą wyraźnie zaznacza się patronat R. Steviego Moore’a, co jest dla mnie, jego psycho fana, sprawą kapitalną, i weźmy, wycofaną do drugiej linii, zajebistość "Flying Circles", czy "Every Night I Die At Miyagis". Przy drugim z tych cichych wymiataczy zerknąłem zresztą na tracklistę mojego audio player’a, czy przypadkiem nie włączyło się coś z Far Out Moore’a. Jakiś tam wymiksowany w przyjemne, „tapetowe” tło akustyk, łagodne pagórki o-ou i a-ha. Dobra s-trawa. "I just want to see your smile." Nie ma sprawy. I tak dalej jest niemal bez przeszkód do końca – albumu. "Alisa" to coś, po czym Chazowi mogło się zachcieć w podobnym stylu otwierać usta. Czasem tylko Pinkowe odchyły okazują się niestrawne. Na przykład w "Almost Waiting", gdzie wpływ Moore’a jest niepotrzebnie zagłuszany i pytam, po co zapędzany w róg ekranu R. Stevie musi męczyć się z nawijaniem na migi o doniosłości kreatywnego podejścia Ariela do klasyków DIY? Ariel wpycha mi rozmiauczane danie główne, oddając głos swoim różowym kotom, które zdają się tu odtwarzać jakiś jego sen o bitelsach w Hamburgu, przeżeranych przez nadrealistyczną mutację rzĘżączki. Ale kiedy chociaż na chwilę przestają, to oczywiście ostaje się dobro.

Z ciekawostek, w "Oceans Of Weep" od 1:44 odzywa się pierwsze w fonograficznych dziejach Pinka pianino, i to od razu a'la Vangelis, wprowadzając kategorię patosu piwnicznego. Przez kilka sekund klawiszy rozproszonych pomiędzy śpiewem, do jakiego mogłoby dojść na klifie, na którym kręcono Wicker Men, słucha się tego jak urywka jowialnej pieśni pożegnalnej dla our dead marines niemalże. A w bonus tracku "Netherlands" jakby Bjork ze swojej punkowej kapeli, ale ze sprowadzonym z przyszłości wokalem. Ariel odprowadza tę cichą, brudną dziewczynkę do szkoły nowo-starego psych popu, tylko że od połowy drogi ona się zapiera, nasz boss zaczyna ciągnąć ją siłą, co skutkuje powrzaskiwaniem dziewczęcia. I znowu chlamy diozy. Zaskakuje też "Higher and Higher", które rzeczywiście wchodzi wyżej i wyżej, po plecach mentora w osobie One Moore Time zafrapowanego odkryciem leśnego studia Incredible String Band. Migawkowe space synthy skrzą się jak fajerwerki, zza warstwy spryskanego aerozolem listowia wychylają się fajne back vocals. Haunted Graffiti na ścianie lasu. I co, mało zażaleń. I też niewiele refleksji, bo nie na nich polega to, co wyrabia twórca House Arrest, wynosząc śpiewanie przy goleniu do rangi nieprzewidywalnego artyzmu. Ogólnie, to zachęcamy do wcielenia założeń Do It Yourself w zakresie jarania się Arielem Pinkiem. –Andrzej Ratajczak


028Bark Psychosis
Codename: Dustsucker
[2004, Fire]

I pach! Coś, co okutane jest lamówką post-rocka (podobno termin jest wymysłem na potrzeby opisania Hex), niebywależ i solidnież daje w ciry! Po debiucie w 1994, BP przetrzymali się w konserwie i dopiero w dekadę potem nagrali płytę, która okazała się majstersztykiem godnym poprzednika, och, absolutnie dezynfekującym fuszerkę tego najlepszego z możliwych światów. Ewolucje od czasu Hex są małe, ale odczuwalne: tła rozrosły się nieco w dźwiękowych intarsjach, ale nie jakoś, żeby zaraz zagrabiać dla siebie porzastą przestrzeń, spokój i klimat pejzażu we mgle. Obok nasennego wokalu masterminda projektu Grahama Suttona pojawiają się delikatne, dośpiewujące jak lusterka boczne, głosy kobiece. Powracają skojarzenia ze Spirit Of Eden. Niech nie będą nikomu problemem, odpowiada za nie uczciwy współudział byłego perkusisty Talk Talk – Lee Harrisa, ujarzmiającego tutaj sekcję rytmiczną w niepojmowalnie wielorakie konfiguracje. Sednem muzyki pozostają dźwięki kruche, dozowane w sposób ascetyczny, które w efekcie oddają brzmienia sycące i skondensowane. BP przetrzebiają z syfu i wykopują na pastwisko, w ramach katarktycznej agroturystyki. –Magda Janicka


027Microphones
Mount Eerie
[2003, K]

"Firanki w domu metafizyka"

Zdarza się, że poruszenia tych firanek
Nabierają rozlewności; jak napuszone
Ściągnięcia perspektywy; albo jak obłoki
Z nieodłącznymi popołudniami;
Albo zmiana światła, nagła
Cisza, szeroki sen i samotność
Nocy, kiedy wszystko wokół nas
Jest nieruchome jak falujący
Firmament, który odsłania
Ostatnią wielkość, jej śmiałe spojrzenie.

(Wallace Stevens, 1919; przekł. J. Gutorow) –Krzysztof Michalak


026Ariel Pink's Haunted Graffiti
Worn Copy
[2003, Rhystop]

Chciałem napisać ten koment w oparciu o najbardziej suche cytaty z Miodowych Lat, co mniej więcej oddawałoby mój intelektualny stosunek do Worn (chyba podświadomie nowy Ariel jest dla mnie synonimem nowej Alinki). Spójrzcie na pierwsze miejsce mojej listy, kto wie, dlaczego Doldrums zaczęło być traktowane w pewnym momencie jako manifest Pinka? Chyba tylko dlatego, że "ukazało się" najwcześniej. Bo też i Worn, i House Arrest są strukturalnie i jakościowo niemal jej bliźniakami: są "hity", są "długie, epickie", wszystko jest niemal bezbłędne. Z ręką na sercu nie wykluczam, że w 2015 zapytany o 3 ulubione płyty dekady wskażę właśnie te: po prostu starałem się uniknąć pedalskiego wrzucania na podium jednego artysty, na dodatek w obecnym momencie dziejowym analogicznego do wrzucenia Radiohead. Jest na tym albumie moje ulubione "Somwhere In Europe/Hot Pink!", na podstawie którego ze 4 lata temu dywagowałem o tym, iż niemożliwy jest koncert w Polsce (lol!). Co ja wam będę mówił, Pink to artysta, o którym, nie licząc Basinskiego w kontekscie Loops, przegadałem najwięcej godzin w życiu, na szybko na Worn doliczyłem się przynajmniej pięciu 10.0. A jednocześnie miałbym do siebie żal, gdybym chciał opowiadać o tym albumie jak o Modest Mouse, Radiohead czy Yoshimi – łzawo, patetycznie, bez sensu. Podobno była jakaś żałoba? BAWMY SIĘ! –Łukasz Łachecki


025Dâm-Funk
Toeachizown
[2009, Stones Throw]

To jest najdłuższe nostalgiczno-psychodeliczne doznanie w tym rankingu. Słuchanie Toeachizown można porównać do ponad dwugodzinnej wycieczki kapsułą czasu odpaloną jednocześnie w przyszłość i w przeszłość, gdzie zamiast filmu wyświetlane są kolorowe wizualizacje. No bo z jednej strony ta niebywała rozmytość, zwolnienie tempa do niemożliwości, rozleniwienie – jakby o co chodzi? Remikserski futuryzm. Co to za odbijający się, szeleszczący bit i narkotyczna mgła we wzdychająco-romantycznym r'n'b "Come On Outside" albo przetworzona melancholia "Brookside Park" – kawałka zbudowanego wokół dudniącej basowej breji i nawracającego tematu wokalnego, z kompletnie odjazdowym przesterowanym solo pod koniec? Z drugiej strony mnóstwo w tym czarnej klasyki, funk-r'n'b zwłaszcza Prince'a w wersji aseksualnej, ale także vintage'owych synthów i klawiszy w guście pół-klubowego disko, czy nawet retro sci-fi w "Let's Take Off". Nie zapomnijmy o tych licznych groove'ach, które tam są, gdzieś ukryte, zakopane, może trochę niejasno dla Państwa. Zapuszczając ten album ma się wrażenie, że w swoim mydlanym, syntetycznym brzmieniu jest on mocno jednostajny. Natomiast wsłuchując się w niego, każdy track jawi się osobnym, misternie skleconym narkotyczno soulowym dziełkiem. Do tego stopnia narkotycznym, że ręka ciągle wędruje, żeby docisnąć słuchawki. Ale w porządku, TAK MA BYĆ. –Michał Zagroba


024Circulatory System
Circulatory System
[2001, Cloud]

Najprawdziwsi hipisi lat dziewięćdziesiątych i zerowych, nie potrzebujący zresztą żadnej rewolucji – kolektyw Elephant 6 i jedno z ich szczytowych osiągnięć – Circulatory System. Najlepsza znana mi transkrypcja doświadczenia psychodelicznego na dźwięki, a w dodatku bliska sercu i gustowi, bo, jak i całe Elephant 6, zupełnie, klasycznie lo-fi indie. Cel, jak już mówiłem, został osiągnięty wybornie, natomiast, trzeźwo myśląc, użyte środki same w sobie także zagrały nie gorzej. Podejrzewam, że znaczenie Elephant 6 dla odkrywania na rzecz 00s żywej, harmonijnej tradycji 60s nie było mizerne; tu też jednym z podstawowych środków wyrazu jest beatlesowstwo jakiego nie powstydziliby się sami Beatlesi, naprawdę! Przy czym jakby pozbawione żartów McCartneya, młodzieńczej energii na rzecz pewności siebie tych akordów, jakoś tak. Dające wiarę, że przy czystym umyśle granie "po prostu" musi wyjść pięknie, pierwotnie, po ludzku. Mówiłem o transkrypcji, więc jeśli nie wierzycie, zamknijcie w słuchawkach zwłaszcza kilka pierwszych utworów (w ogóle wymienianki tracków w tym opisie chyba nie będzie, bo to mało możliwe – wszystkie są jakby organicznie wmontowane w strukturę albumu, nawet te mniej najlepsze obok bardziej najlepszych, które są lub mogłyby być bezkonkurencyjnymi indie przebojami) i spróbujcie ogarnąć żyjące, pulsujące życiem tło, te wszystkie owady z gitar, krwioobiegi z szumów – i to wszystko lo-fi! Nie mam pytań, a nerwowi oczywiście usłyszą tam także nerwowy niepokój, w tej magmie pod spodem melodii. Jeszcze teksty – proste, dotykające dookolności bytu, wiary w ludzkie spojrzenie, grające z głosem w spokojną, wiarygodną ekspresję pewnego rodzaju mądrości – mogą robić wrażenie. Doskonała robota. Z płyty wyjdziecie trochę czystsi, zostawiając w słuchawkach wiarygodny, świetnej próby i piękny jak przejaw życia przyczynek do harmonii wewnętrznej. –Radek Pulkowski


023Dizzee Rascal
Boy In Da Corner
[2003, XL]

Siłą rzeczy wiele komentów w tym podsumowaniu, w tym chyba wszystkie moje, uczestniczy w radosnej zbiorowej masturbacji autobiograficznej. Co poradzisz – nic nie poradzisz, w końcu mówimy o jedynej dekadzie, którą pamięta "się" mniej więcej w całości, z bardzo konkretnym osadzeniem czasoprzestrzennym każdego opisywanego kawałka. Nie będę udawać, że nie odstawiamy tu blogerki, bo jako żywo odstawiamy.

Spędziłam kilka wakacji pobierając szczodrą pensję minimalną w zachodnim Londynie. Szybki fast forward do jesieni 2010 i wciąż jestem w tym samym miejscu. Może nie jest to Bow, czy Brixton, ale mam mocne powody by sądzić, że Boy In Da Corner jest totalnym soundtrackiem mojego skomplikowanego związku z Notting Hill. Anglicy czystej krwi nie potrafią pić zbyt długo, więc jedynym miejscem na głównej ulicy otwartym po północy jest, nie posiadający konkretnej nazwy, lokal znany popularnie jako Tesco Disco, z racji bezpośredniego sąsiedztwa rzeczonego supersamu. Lokal mieści się w piwnicy i sprawia wrażenie czyjegoś salonu przerobionego na melinę. Ciepłe piwo butelkowe, ipod podłączony do głośników od wieży, przypadkowe kanapy, niezmiennie brzydkie siostry-barmanki, i banda desperatów baunsujących do dubu/2stepu/reggaetonu jakby jutra miało nie być.

Od czasu do czasu zdarza się jednak, że przez zasieki inkwizycji na bramce przedrze się jakiś nieletni rezydent okolicznych bloków socjalnych z własnym soundsystemem i kolegami. Siostry-barmanki przewracają wtedy oczami i kontynuują swój dub/2step/reggaetonowy maraton za barem. Na drugim końcu lokalu chłopcy odpalają własny sprzęt, chwytają za dziewczyny i mikrofony – zaczyna się pora grime'u. "Sittin' Here", "I Luv U", "Jezebel"? Jak Boga kocham, byłam tam wszędzie. Dizzee Rascal wycisnął ze mnie więcej pijackich łez nad przegranym życiem niż wszyscy inni wykonawcy, włączając w to Neutral Milk Hotel. Kto nigdy o czwartej nad ranem nie tańczył zapłakany w Tesco Disco, ten nigdy nie doświadczył bezbrzeżnego smutku Boy In Da Corner. –Aleksandra Graczyk


022Broken Social Scene
You Forgot It In People
[2002, Arts&Crafts]

Nie kumam do końca tych całych list. To całe lawirowanie pomiędzy totalnym obciążeniem emocjonalnym, zachwytem nad artystycznej zamysłem, odkryciami podczas ogarniania przed podsumowaniem i płytami, które towarzyszyły ci przez całą dekadę, ja nie wiem co się dzieje, pomocy, pomocy! Za to wybór mojego własnego numeru jeden był dość jasny, bo You Forgot It In People zostawia mi tylko ładunek emocjonalny, wyłączając całe moje zacięcie do bycia w jakikolwiek sposób obiektywnym i chętnym do kminienia jej potencjalnego zestarzenia się czy pozycji w stosunku do innych albumów poprzedniej dekady. Uderzając w dwa najbliższe mi artystyczne założenia – kolektywne wspólne tworzenie i wspomniana w recenzji Borysa "muzyka dla każdego" – Broken Social Scene stworzyli na tej płycie soundtrack do wszystkich etapów mojego dojrzewania. "KC Accidental" było jednym z pierwszych indie podjarek jakimi zaraziłem moich ziomali, przy "Pacific Theme" wyobrażałem sobie morze, "Looks Just Like the Sun" dawało mi pierwsze okazje do zabawy w autodefiniowanie, a na gadu-gadu wysyłałem dziewczynom linka do "Anthems For A Seventeen Year-Old Girl" mówiąc "zobacz jaka śliczna piosenka". A jeszcze zostało "Almost Crimes", moje muzyczne spełnienie nastoletnich romansów, jeszcze jest "Cause = Time", przez które myśleliśmy z ziomalami długo, że maski przeciwgazowe są cool. I tak, jak będę stary to będę wracał do You Forgot It In People i zrzędził, że "kiedyś to była dopiero muzyka wnuczku, obczaj". –Ryszard Gawroński


021Dungen
Ta Det Lugnt
[2004, Subliminal Sounds]

Muzyka Gustava Ejstesa i kompisarów zawsze wydawała mi się robiona w pewnym stopniu "pod" Porcys, ale jak czym prędzej tłumaczy Robyn, koledzy sprawdzają się po prostu w byciu Szwedami. Nie chodzi jednak o samo wielbienie melodii, bo przyznać się do tego mogą także fani Beach House choćby; tak samo drugi argument (uniwersalność!), że zawarte na Ta Det Lugnt motywy można by zaaranżować na kanwę na przykład elektroniczną – i nie ujęło by to znamienitości – nie do końca tłumaczy według mnie fenomen (chociaż bezpośrednio zbliża do sedna sprawy). Sęk w Dungenie taki, że upopawiają koledzy wszystko, czego się tkną. Mój ulubiony hip-hop to ten pełen "popularnych" rozwiązań w kompozycji (skaczące linie basu) i tak samo jest z każdym innym muzycznym poletkiem, od punka ("Rockaway Beach") po muzykę klasyczną (Divertimento). Szwedzi tymczasem biorą na tapetę psychodelię lat sześćdziesiątych, prog-rock i jazz, przy czym każdy z tych gatunków zapodają w stu procentach na Cardigansów; tak, "Panda" mógłby być zajebistym kawałkiem Kelly Clarkson, ale właśnie dlatego, że przede wszystkim jest zajebistym kawałkiem Kelly Clarkson. –Patryk Mrozek


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01   

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)