SPECJALNE - Relacja

Relacja: Primavera Sound Festival

28 grudnia 2009



Primavera Sound Festival 2009
28-30 maja 2009, Barcelona

WSTĘP

O samej Barcelonie kiedy indziej. Jeżeli w ogóle. Aczkolwiek poniżej dziewięć i pół nie schodzi.

A jednak kontekst tej romantycznej podróży do stolicy Katalonii jest w moim przypadku szczególnie ważny. Dlaczego? Ponieważ nie zaliczam się do entuzjastów koncertów muzycznych, a festiwali już w szczególności. Dla mnie koncert jak koncert – dla muzyków jest zwykle sposobem na zarobienie paru groszy w dobie ściągania muzyki z sieci za darmo, a dla fanów szansą na zobaczenie z bliska (czy tam daleka, w każdym razie "na żywo") swoich idoli. Natomiast w sensie czysto artystycznym nie uważam, aby dzisiaj ktokolwiek na świecie potrafił zaprezentować się na żywo *lepiej* niż studyjnie. Poza kilkoma fenomenami w rodzaju naszej, rodzimej grupy Mitch & Mitch, potrafiącej wyabstrahować pewną nieredukowalną jakość z samego "zjawiska" koncertu i wprawić widza w osłupienie widowiskiem o cechach happeningu (z udziałem publiczności), który na zawsze zmieni wasze życie – żadne cuda się na koncertach nie zdarzają.

Owszem, można się zawsze "naćpać, najebać" i w trakcie występu ukochanej formacji doznać w wielotysięcznym tłumie olśnienia, że Bóg istnieje, miłość zwycięży, a ludzie są kochani i takie tam. Ale czy to ma jeszcze cokolwiek wspólnego z koncertem? ("Czy to ma jeszcze cokolwiek wspólnego ze sportem?" mi się przypomina, z ostatnich Igrzysk Olimpijskich, w ramach komentarza do połamanych kości ciężarowca, któremu sztanga spadła na cielsko.) A w dodatku kategoria festiwalu, zwłaszcza ogromnego, nie nastraja zbyt optymistycznie – w perspektywie mamy takie uroki jak smród, miliony zużytego plastiku na ziemi, w przypadku kiepskiej pogody (Open'er 2007, pamiętamy [i], choć na tegorocznej Primaverze było bosko – słonecznie, acz nie za upalnie) przemoczone odzienie i generalnie wszelkie niedogodności typu survivalowego. Więc nie oszukujmy się – koncert to bardziej wydarzenie społeczno-kulturowe, specyficzny rodzaj przygody i rozrywka polegająca na przytłaczającej liczbie sławnych artystów występujących, jak w kalejdoskopie, jeden za drugim, a czasem wręcz jednocześnie.

I właśnie, poza wspomnianą Barceloną, to był główny powód mojej wycieczki. Line-up. Powiem tak – Primavera to obiektywnie jeden z trzech najhojniejszych w 2009 festiwali muzycznych świata (ATP NY i Coachella dopełniają podium), lecz dla mnie osobiście od początku był "tym jedynym", a to ze względu na obecność w programie trzech wykonawców niezwykle bliskich mojemu sercu – MBV (z zapowiedzianymi dwoma koncertami!), Ariela Pinka i Uffie. I tu pierwsze rozczarowanie, którego organizatorom nie wybaczę już chyba nigdy. A mianowicie francuska siksa niedawno się "chajtnęła" i w maju akurat była se w ciąży. Z tego powodu odwołała swój show na Primaverze i label Ed Banger w zamian wystawił jej ex-boya DJ Feadza. Uffie nie wystąpiła już live aż do "rozwiązania". A co za tym idzie: już nigdy nie zobaczę z bliska TEJ Uffie. Nie stanę w pierwszym rzędzie pod sceną, nie uścisnę jej dłoni, nie wymienię z nią spojrzeń. A powszechnie przecież wiadomo, że kobieta po ciąży to już nie to samo... (Wszyscy pamiętamy co stało się z Victorią Beckham i nie było nam do śmiechu, prawda?) Na szczęście poza tym jednym zgrzytem reszta bandów zagrała zgodnie z zapowiedzią.

Poniżej chronologicznie wspomnienia z trzech głównych dni festiwalu. (W ogóle impreza trwała już od początku tygodnia, ale między poniedziałkiem i środą to były jakieś żarty, głównie raczej lokalne, z wyjątkiem chyba tylko Däleka.) Inteligentny czytelnik domyśli się, że przed każdym festiwalowiczem stało niezmiernie trudne wyzwanie, które generalnie znamy z życia – dokonanie właściwego WYBORU, w tym przypadku zespołów, jakie będziemy po kolei oglądać. Są różne strategie – sztywne plany zaliczenia całych koncertów, skakanie z jednej sceny na drugą w zawrotnym tempie niczym Greg Gillis po samplach albo też pełna improwizacja polegająca na swobodnym przemieszczaniu się i szukaniu objawień – ale czasem nagromadzenie delicji było tak gęste (vide głośna sprawa SY/GGD/Ghost, o której niżej), że kręciło się w głowie. Pewnie to miał na myśli Pitchfork, kwitując line-up Primavery hasłem "it's sick". Ano, racja, sick. Dlatego w miarę pamięci będę nierzadko przytaczał, co się akurat działo na innych scenach (razem było ich pięć na powietrzu – Estrella Damm, Rockdelux, ATP, Pitchfork i Ray-Ban Vice oraz jedna sala zwana Auditori), nierzadko motywując swoje (nierzadko bolesne) decyzje. Nierzadko. Aha, każdy występ oceniam w skali, jaką znacie z rubryki Playlist – od 0 do 10 z połówkami punktów. No, to teraz zapraszam do lektury właściwej relacji.


CZWARTEK

Women
7.0
Pitchfork
Festiwalowe święto rozpoczęło się dla nas od skromnego koncerciku tej miłej młodej kapelki, która jeszcze może nie jest równie dobra, co polskie Kobiety (zespół, w sensie), ale ma na to zadatki. Chłopcy grali materiał ze swojego pysznie pokombinowanego zeszłorocznego debiuciku. Byli nieco wystraszeni w "uroczy", "słodki" ("cute") sposób, o ile mogę sobie pozwolić na takie spostrzeżenia, nie ryzykując zarzutów o gejostwo. Ich podziały rytmiczne są totalnie pojebane, więc perkman wyglądał na niezwykle skoncentrowanego, a wieślarz po prawej ręce widza liczył ciągle takty, żeby się zwyczajnie na tak renomowanej arenie nie pomylić (inna sprawa, że był nieco przyćpany). Ale pewien spokój, opanowanie i łagodna ekspresja zgrabnie równoważyły te matematyczne harce. Doskonały aperitif przed resztą Primavery.

Spectrum
4.0
Estrella Damm
Estrella Damm (sponsor tytularny przedsięwzięcia, tamtejszy browar, całkiem do rzeczy zresztą smakowo), kreowana na "najważniejszą" ze scen festiwalu, była też najmniej zobowiązującą. Owszem, można było stanąć i z bliska obserwować gig. Ale można też było na przykład rozsiąść się wygodnie na znajdującym się w odległości kilkuset metrów, pokrytym trawą wzgórzu i rozkoszować się widokiem sceny z dalszej odległości, przy jednocześnie większym komforcie (dźwięk słychać doskonale). Inna z kolei opcja to wejście do strefy VIPów lub do press area, gdzie zresztą raz zajrzałem i zobaczyłem kilku nudnych gości piszących na laptopach. A więc nic specjalnego.

Sonic Boom nigdy nie osiągnął tak wielkiej popularności, jak Pierce ze swoim Spiritualized, ale przyjechał w glorii chodzącej ikony ćpania (obecność obu panów w Barcelonie podsycała wszechobecne plotki o rychłym, spontanicznym reunionie, ale nic się nie sprawdziło jak dotąd). Gościu grał może nawet i fragmenty materiału Spacemen 3, ale niestety wszystko to zlewało się w jeden, przeraźliwie nużący i ciężki do zniesienia akord, który miast hipnotyzować i zapraszać na "trip", wzbudzał ziewanie. Ukłoniwszy się z szacunkiem za przeszłe dokonania, podążyliśmy więc na drugi koniec "miasteczka".

Marnie Stern
4.5
Ray-Ban Vice
Dojście tam z przeciwległego bieguna festiwalu zajmowało około dziesięciu minut. Scena Ray-Ban ("mam na sobie swoje Ray-Bany / jestem najebany") znajdowała się w wyżłobionej dolince na skraju festiwalowego terenu. W największym stopniu przypominała to, co znamy z polskich festiwali – wyboista ziemia (a nie asfalt, jak w przypadku pozostałych scen) i nieduża objętość. Blondwłosa wirtuoz gitary Stern wyraźnie podkreślała swoim zachowaniem, że twarda z niej sztuka i doskonale daje sobie radę w życiu bez pomocnej dłoni facetów, zaś jej basistka za wszelką cenę chciała udowodnić swoją "suczość" i seksualną atrakcyjność (i fakt, miała ku temu jakieś tam powody). Osamotniony i nieco spłoszony, zdominowany w tym damskim towarzystwie bębniarz schował więc uszy po sobie i grał, co miał do zagrania. Nieco wysilone "niegrzeczne" poczucie humoru dziewcząt (rozmowy do mikrofonu typu "co dziewczyno będziesz robić po koncercie?" – "jak to co, będę się dobrze bawić, czekam na gorących chłopaków z widowni") sprawiło, że dosłownie po dziesięciu minutach pobiegliśmy na rozpoczynający się właśnie nieopodal Lightning Bolt. Taka zagrywka z naszej strony powtórzyła się jeszcze wielokrotnie w ciągu festiwalu – czasem warto po prostu zerknąć z ciekawości przez kwadrans na danego wykonawcę, wyrobić sobie najogólniejsze pojęcie o tym, co sobą reprezentuje tego dnia – i śpieszyć dalej, bo zwykle interesujące rzeczy działy się tam niemal symultanicznie. (Kapitalnie skwitował to mój ziom jeszcze gdy w Warszawie układałem sobie grafik – "dobrze, że koncerty MBV się nie pokrywają!". Ehehehe.)

Lightning Bolt
8.0
ATP
Byłem wiele lat temu na koncercie japońskiego duetu Ruins. Nieźle łoili. LB to też basista i perkusista, ale obawiam się, że żadne "Kitajce" (lol Nowo) nie byłyby w stanie tego dnia pobić wyczynów Gibsona i Chippendale'a. Zwłaszcza to, co ten drugi wyczyniał na bębnach, przyprawiało o przysłowiowy zawrót głowy. Koleś miał na głowie przedziwną charakteryzację, będącą skrzyżowaniem bokserskiego kasku, Marcellusa Wallace'a w momencie gdy Pokraka go o mało nie zaruchał w dupę i przerażającej maski Hopkinsa z Milczenia Owiec. I w tym radosnym stroju jeden z najznakomitszych aktywnych perkusistów rockowych świata postanowił jakby wyładować wszelką złość, frustrację, agresję, paranoję i chuj wie co jeszcze za pomocą uderzania biednymi pałeczkami w biedne naciągi swoich garów. Jak to się wszystko nie rozleciało – nie mam pojęcia. Wiem jedynie, iż po każdym utworze techniczny poprawiał sprzęt od nowa – przykręcał statywy, przysuwał odsłuchy etc. Sorawa, ale to był jeden z "najchorszych" performansów, jakie widziałem, bo nie dość, że typ napierdalał z siłą mordercy, to jeszcze robił to W TEMPIE, RÓWNO, DO RYTMU i KREATYWNIE. Te przejścia naprawdę posiadały swój dość łatwo rozpoznawalny aspekt muzyczny. W ramach deseru Chippendale darł ryja niczym praczłowiek jaskiniowiec do mikrofonu zawieszonego nad zestawem. Skrzyżowanie cyrku, Jackie Chana i kraksy z udziałem stu samochodów. W tym kontekście statyczny i kulturalnie wyglądający basista Gibson jawił się potulnym prymuskiem, który zaraz idzie do mamusi na kaszkę. A wszystko to w cudownych okolicznościach przyrody, bo amfiteatr ATP umiejscowiony był tuż przy morzu, które prześwitywało zza sceny, co w świetle zachodzącego słońca dosłownie uwodziło pięknem krajobrazu/przestrzeni.

Yo La Tengo
5.5
Estrella Damm
Ta kapelka to jeden z synonimów "prawdziwego" indie, z czasów kiedy to słowo nie kojarzyło się przypadkowemu przechodniowi z grzywką, wąskimi spodniami, krawatem i przypinkami (a ściślej, w powszechnym odbiorze nie kojarzyło się z niczym poza krajem Mahatmy). I chociaż w tej dekadzie obniżyła nieco loty (ostatni wielki album w 2000), to byłem bardzo dumny, że zobaczę ją live. Tu jednak spotkało mnie małe (choć kto wie, czy w perspektywie całego festiwalu właśnie nie największe) rozczarowanie: okazało się, że legendarne trio w konfrontacji z największą sceną Primavery wypada... nużąco. Oczywiście, zachowajmy proporcje – ta część koncertu, którą widziałem, poszła solidnie i dobrze, ale momentów uniesień niestety nie uświadczyłem, a na takowe właśnie szczególnie liczyłem. Rozpoczęli od dziesięciominutowego jamu, potem kilka znanych piosenek ze starszego repertuaru i teoretycznie wszystko powinno się zgadzać. Ale jakoś nie zażerało i nagle zrozumiałem, że ta trójka to po prostu nie jest wykonawca na wielką, otwartą scenę. Podejrzewam, że ich występ w małym klubie pozostawiłby mnie w stanie ekstazy. Z ogromnym szacunkiem, ale po pół godziny zarządziłem jednak kolejną wycieczkę na drugi biegun.

Jesus Lizard
6.0
ATP
Weterani dali czadu, robiąc rozpierdol na pełnej kurwie. Było parę klasyków z ich zacnego dorobku, w tym kawałek, którego tytułu nigdy nie spamiętam, z tą konsekwentną progresją – powtarzany ciągle riff w kolejnych tonacjach. Nie zaglądając nikomu w metrykę – pozazdrościć kondycji.

Andrew Bird
5.0
Ray-Ban Vice
Spoko, coś sobie pojęczał na skrzypcach, coś zapętlił, zagrał sam do siebie, otrzymał oklaski (na zasadzie cyrku albo programu "Mam Talent"), po czym chwycił za wiosło i zapodał balladę, z typową dla siebie klasą, ale bez żadnej rewelacji. I w tym momencie należało się zmyć na Phoenix.

Phoenix
8.0
Rockdelux
Scena Rockdelux sprawiała wrażenie drugiej co do ważności, po głównej Estrella Damm. Wyrzeźbiona niczym wielka dolina, posiadała sporą przestrzeń dla widzów stojących pod sceną oraz z tyłu pokaźną liczbę rzędów na miejsca siedzące. A Francuzi dali fantastyczny set pełen hitów, przy których aż chciało się skakać i tańczyć. Gdy teraz wspominam festiwal całościowo, to jestem przekonany, że był to jego najbardziej energetyczny i rozrywkowy koncert – a może nawet więcej: jedyny moment tego typu. Chłopcy grali równo, żwawo, "szwarno" (!). Na scenie bodaj sześć osób – poza sekcją jeszcze dwóch gitarzystów, klawisz, no i gwiazdor Thomas Mars, którego pierwsze rzędy nosiły na rękach niczym jakiegoś Iggy Popa. Ale nie dostrzegłem w tym śladów rebelii – raczej czysty pop, zabawa, normalnie impreza w klubie. Poza brakiem "If I Ever Feel Better" (chociaż wyszliśmy tuż przed końcem, to może wtedy zagrali?) nie mam żadnych zarzutów i chętnie bym się wybrał, gdyby wpadli do Kamieniołomów (LOL).

My Bloody Valentine
8.5
Estrella Damm
Powiem tak – poczułem wyjątkowy dreszczyk ekscytacji, przepchnąwszy się w całkiem przednie rejony gigantycznego tłumu zgrupowanego na przestrzeni setek metrów wokół sceny. I kiedy wreszcie wyszli, stało się coś dziwnego. Oto skala hałasu przeszła najśmielsze oczekiwania – moje i ludzi stojących wokół. To nie było "głośne granie", to nie było nawet napierdalanie. To były promienie rażące cząstkami rozpryskującego się dźwięku, wobec których ludzkie ucho musiało pozostać bezbronne i nagie. Żeby była jasność – nikt, kto nie znał na pamięć konstrukcji tych utworów, nie mógł z nich zrozumieć ani nuty. Obiektywnie, do zdezorientowanego przeciętnego słuchacza docierały piekielne stuki stopy, przeciągły syk średnio definiowalnej mieszaniny talerzy i pomruków gitarowych wzmacniaczy oraz jątrząca środkowo-rejestrowa kula czystego noise'u, który, obstawiam, śnił się potem tym ludziom na śniadanie. (E?) Ja oczywiście pławiłem się w doświadczeniu mistycznym – pożerałem każdy płat dystortowanej sonicznej magmy niczym dzikus. Kojarząc na wyrywki zakręty drogi tych loopów delektowałem się bieżącą falą zdegenerowanego brzmienia. Niestety ten paranoiczny audio-karnawał negatywnie oddziaływał na samopoczucie co delikatniejszych odbiorców – nagle moja dziewczyna zasugerowała, żebyśmy przeszli trochę do tyłu, bo troszkę wymięka. Odwróciłem się i skumałem, że przez te trzy kwadranse liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie, a i wśród twardzieli miny nieco zrzedły. Kilka rzędów wstecz sytuacja była wciąż dramatyczna, ale do ogarnięcia. Wtedy MBV postanowili tradycyjnie zwieńczyć show niezwykle poruszającym interludium muzycznym, wymownie ochrzczonym "Holocaust", a wplecionym w środek finałowego w setliście "You Made Me Realise". "Holocaust" to punkt graniczny całego eksperymentu, wszystko co napisałem wyżej razy dziesięć, pytanie o sens posiadania narzędzi zmysłów, wyzwanie śmierci, próba ognia, koniec cyklu natury, etc. To ogromne płótno zamalowane na czarno, gdzie każdy piksel atramentu równa się potwornej, niewybaczalnej dawce rozkręconego do maksimum zgrzytu przesterowanych gitar. Należy się wcielić w rolę ofiary zbiorowej zagłady, bo inaczej ta absurdalnych rozmiarów katastrofa nie ma sensu. I tak właśnie zapamiętam ten gig – jako nieprzerwaną głuchą plamę dźwiękowej zbrodni (w sumie serio, za to można by karać, na zasadzie karalności sekt). Koniec? Koooniec. Uff.

Aphex Twin
2.5
Rockdelux
Zmaltretowany, staranowany, wymięty, sponiewierany i fizycznie wyczerpany, zajrzałem co słychać u Richarda D. Jamesa. Tu, muszę uczciwie przyznać – zero kumacji z mojej strony. Schreiber komentował później ten występ jako "monumentalny", ale albo coś musiał połknąć albo się zwyczajnie najebał piwskiem. Panie i panowie, gościu stanął za laptopem i włączał tracki. Kompletnie protestuję przeciwko organizowaniu takich siedlisk ecstasy'owców – "koncertu" jako takiego w tym nie ma. Nie istnieje. Sure, brilliant man, ale to nie moja wina, że równie dobrze (ba, zdecydowanie lepiej) można było wyjść poza ogrodzenie i zapuścić na discmanie jakąś płytkę Mistrza, choćby pierwsze Selected Ambient. Zauważyłem, po co jeżdżą na Audioriver moi znajomi – żeby się "naćpać i najebać". Nie umieją mi zrelacjonować wykonawców, bo mają serdecznie w dupie wykonawców. Chodzi o używkowy trans w miłej okolicy. Tu było identycznie. Olewam czy Reynolds bądź inny jego naśladowca wskaże w tym jakąś specyficzną, osiągniętą poprzez dragi więź między gawiedzią. Sprowadzając do esencji: mogło tam nie być żadnego Aphexa. Klawiaturę MacBooka mógł obsługiwać przysłowiowy Jan Kowalski.

Wavves
1.0
Pitchfork
Znudzeni skoczyliśmy obczaić tego gówniarza i okazało się, że trafiliśmy DOKŁADNIE na moment, w którym perkman wyszedł zza zestawu i oblał go piwem. Gościu coś tam zamamrotał, chciał grać, ale perkman coś kaprysił i zażenowani tą nieprofesjonalną miniaturą obyczajową uciekliśmy się zdrzemnąć. Tymczasem po powrocie do kraju doznałem, że media (zwłaszcza PFM) rozpisywały się o wielkim fakapie Wavves, że kolo przepraszał za wzięcie wybuchowego drinka z kilku narkotyków i tak dalej. No przypadkowo widziałem to na własne oczy i nic romantycznego czy "kultowego" w tym się nie zawierało – raptem dwóch żuli coś się do siebie pluło. A byli to partnerzy z zespołu, więc koncert się skończył. I wsio.

Squarepusher
7.5
Rockdelux
O proszę, a jednak można. Dokładnie w tym samym miejscu, dwie godziny później Tom Jenkinson dał popis żywego grania IDM. Jakże to się zmienia – w domu zapytany o hierarchię nie miałbym wątpliwości – Aphex to instytucja, Skwarek ledwie odkryty przez niego zdolny uczeń, a między oboma istna przepaść skali dorobku. Na Primaverze było odwrotnie – Tom zasiadł przy basie i wycinał zeń totalnie pojechane, kubistyczne figury na tle rozedrganych, szalonych bitów z minidisca. I chociaż w połowie (a było to już po czwartej) oczekując na pierwsze poranne metro zasnęliśmy, to Skwarek ogromnie u nas zaplusował, ziom.

PIĄTEK

My Bloody Valentine
9.0
Auditori
Ten dzień stał pod znakiem tylko i wyłącznie jednego wydarzenia. Będę szczery: informacja o tym, że MBV zagrają w zamkniętej sali z miejscami siedzącymi w znacznym stopniu przesądziła o mojej decyzji – jadę (patrz rozterki ze wstępu). Toteż występ Shieldsa i spółki sparaliżował dla mnie organizację całego dnia. Koncert był biletowany, liczba miejsc w Auditori limitowana, a bilety sprzedawano wczesnym popołudniem, zanim jeszcze wpuszczono widzów na teren festiwalowy. Dreszczyk emocji towarzyszący kupowaniu przepustki na MBV w parę sekund po otwarciu kas = bezcenne. No a potem kolejka do samego budynku, z wieloma przygodami – od wielokrotnie przestawianych bramek, po wniknięcie do wewnątrz, tylko po to, by dowiedzieć się, że po zakończeniu poprzedniego koncertu ochrona wyprasza wszystkich na zewnątrz. Cały ten cyrk oczywiście po to, by zająć jak najlepsze miejsce, skoro się jechało całą Europę dla tej jednej godziny. W efekcie stanęliśmy drudzy w kolejce, po parze Portugalczyków, również zagorzałych sympatyków grupy. A z tyłu stopniowo narastał tłum, pielgrzymujący powoli spod wszystkich scen ku Auditori.

To prawda, "operacja MBV" sprawiła, że kilku całkiem obiecujących koncertów nie było mi dane zobaczyć. Ledwie przemknęliśmy, zerkając z oddali, gdy na Estrella Damm produkowała się Bat For Lashes, czego akurat niespecjalnie żałuję, bo od Natashy Khan wolę jej gitarzystkę, która jest bez porównania wybitniejszą songwriterką, ale świat jakby nie chciał tego dostrzec. Z większym żalem odpuściłem kolesia z Songs: Ohia (obecnie skrywającego się pod nickiem Magnolia Electric Co) oraz legendę gitarowego ćpania, Jasona Pierce'a vel Spiritualized. Ostrzyłem sobie zęby na przerażających wizualnie w tych mnisich workach i z kapturami na głowach panów z Sunn O))), wykonujących w Barcelonie swoje The Grimmrobe Demos w całości od deski do deski. Załkałem nieco skumawszy, że ominie mnie set Jasona Lytle ("from Grandaddy", jak podawał festiwalowy almanach), postaci kapkę jednak niedocenionej w różnych podsumowaniach dekady – a przecież za samo zmieszanie komputerowych klawiatur z błotem należą się propsy. Solidny skurcz serca poczułem skonfrontowany z faktem utracenia szansy na zobaczenie live istnej legendy niezal-rocka US, a więc Throwing Muses. I załóżmy, że chętnie bym obczaił z bliska energię dzikusów z Art Brut – ale to akurat pikuś.

Czego jednak nie robi się dla MBV. Z bodaj godzinnym opóźnieniem wpuszczono nas do Auditori i dosłownie pognaliśmy przed siebie z nadzieją na cud. Los tym razem okazał się łaskawy: udało się usiąść w miejscu po prostu najlepszym z możliwych, wymarzonym, wyśnionym – na samym środku pierwszego rzędu w ekskluzywnej, choć przytulnej sali (ach te niebieskie obicia fotleli) zdolnej pomieścić kilkaset osób. Uradowany nie omieszkałem podzielić się tą dobrą nowiną z kilkunastoma ziomami, co to "wiedzą o co chodzi". Oddajmy głos kolegom z Porcys. Redaktor Łachecki ripostowal mi, też drogą smsową oczywiście: "Pisałem ci że masz wpierdol, ale i tak w tej podniosłej chwili przybijam pionę, zazdrosny, acz spokojny, że ('marzenia') może dają na Sopcaście". Redaktor Jędras nawijał: "JEZU jakże bardzo modlę się o teleportację. (Nie uprawiam wiary.) Pozdrów ich ode mnie i ucałuj i przekaż, że nie mogłem przyjechać, bo złamałem nogę. Niech przekażą wujkowi, że wpadnę w Sierpniu zagrać z nim w szachy. I przywiozę książki dla Adasia". Tak, recki to tylko połowa historii. Druga odbywa się w życiu codziennym. W uroczystym nastroju oczekiwaliśmy na start ceremonii, aż na scenę wyszła czwórka muzyków i żarty się skończyły.

Gdy później, już po całym zdarzeniu, próbowałem analizować je na chłodno i zastanawiałem się nad elementami dlań swoistymi, unikatowymi, charakterystycznymi, to przyszły mi na myśl dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze, gig w Auditori był idealnym dopełnieniem hałaśliwej masakry outdoors z dnia poprzedniego – oba występy funkcjonowały niczym yin i yang – ponieważ okazał się mieć wszystko to, czego na powietrzu brakowało: klarowność miksu, przejrzystość soundu i doskonałą słyszalność każdej partii, co sprawiło, że ten perfekcyjny kompozycyjnie materiał nareszcie nabrał godnej siebie szlachetności, delikatności, czułości. Wreszcie właściwie (w ogóle?) zabrzmiały wokale – co nagle uwydatniło zagubioną gdzieś wczoraj boską harmonizację. Ale po drugie – i tu paradoks – w korzystnych warunkach akustycznych na jaw wyszło coś, o co nigdy wcześniej w sumie nie podejrzewałem moich ulubieńców, choć spotykałem się z takimi stwierdzeniami w paru relacjach jeszcze ze wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Chris Ott pisał mi kiedyś w mailu, że Ride na żywo miażdżyli rockową energią, ale MBV byli tylko niewiele gorsi. Co dokładnie chciał przekazać ten słynny writer zrozumiałem dopiero siedząc wtedy naprzeciwko zespołu w Auditori. Otóż My Bloody Valentine to w wersji żywej formacja ROCKOWA w najczystszym tego słowa znaczeniu. ROCKOWA = potwornie, straszliwie mocno NAPIERDALAJĄCA. I nie mówię tu o natężeniu hałasu – to cecha koncertu czwartkowego. W piątek wyszło coś zaskakującego – autentycznie diabelska dynamika, moc, jędrność, funkowa wręcz chwilami elastyczność mięśni tych kawałków, sprężystość kopnięcia, nie wiem czy się wyrażam jasno. MBV w Auditori zrobili wrażenie jakiegoś Stooges, jakiegoś Slayera, jakiejś Nirvany z Reading – tyle, że z ładniejszymi melodiami.

I teraz uwaga, uwaga – tę potęgę ataku kapela zawdzięcza sekcji rytmicznej. Parafrazując język opisu rzeczywistości Andrzeja Strejlaua, MBV byli tego dnia drużyną ustawioną w kształcie dwóch linii wzajemnie się przenikających. Prostopadle do widowni rysował się kierunek zaznaczony przez bębniarza i basistkę. Bezlitosność, bezkompromisowość, bezwzględność ciosów wymierzanych z niesamowitą pasją w publikę – to była właśnie domena Colma i Debbie. Wynik ich bezbłędnej komunikacji wzrokowej stanowiła zachwycająca miarowość, synchronizacja, unisono wspólnego pierdolnięcia. Zwłaszcza O'Ciosoig celował w brutalność, właściwie znęcając się nad werblem. Natomiast równolegle do odbiorców, na przedzie, usytuowano duet wokalno-harmoniczny Bilinda-Kevin. Ona wystrojona, w ślicznej sukni. Miałem ją niemal na wyciągnięcie ręki; w pewnym momencie nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i artystka zorientowała się, że wtóruję jej w śpiewie, co skwitowała wymownym uśmiechem. Ciarki. Później jeszcze kilkakrotnie spotykały się nasze spojrzenia (co naturalne, bo to była naprawdę mała odległość). Wiem, że brzmię teraz trochę jak Jędrzej przed laty opiewający mokasyny wokalistki Múm, ale serio tak było. Kevin z kolei wydawał się zmęczony, co nie znaczy, że nie był w sosie, bo odezwał się do widowni aż dwa (!) razy: przy okazji powitania i potem, gdy wypadło mu (nomen omen) tremolo z instrumentu.

Oczywiście, zetknięcie tych dwu tendencji – odrzucających strzałów sekcji i zamglonych, statycznych fraz akordowych – prowadziło do absolutu, który generalnie znamy świetnie z nagrań studyjnych. Różnica polegała na akcentach. Jeśli w wersji płytowej słuchanie MBV pozwala na oczyszczenie poprzez zatracenie w ambientowych wręcz chwilami odmętach idealnej magmy Najwyższej Harmonii, to na żywo mamy do czynienia z kontrofensywą wojsk sowieckich pod Stalingradem – ciężko nawet myśleć o śnie, bo trzeba się kryć gdzie kto może, a najlepiej to spierniczać ile sił lub chować pod ziemię modląc się o koniec. Jeśli przez wiele tygodni przed Primaverą rozważałem sobie nieśmiało, czy ten występ MBV w Auditori nie będzie jakąś eksperymentalną próbą z pogranicza "współczechy", awangardy, poważki etc. – to w ciągu paru minut zespół rozwiał moje wątpliwości i zapodał CHOLERNY ROKENDROL, BEJBE, rozsadzający ściany żarem zwartej, bezpardonowej ekspresji.

Pewien sprytny Włoch sprzątnął mi sprzed nosa setlistę, ale po wyjściu z sali gościu pozwalał na jej fotografowanie, z czego skwapliwie skorzystało wiele osób, w tym i moja skromna – patrz poniżej (zestaw ten sam, co w czwartek, z usuniętym w ostatniej chwili "When You Wake", pewnie z powodu spóźnionego rozpoczęcia). I tak zakończyło się to misterium, o którym będę opowiadał wnukom. Półpunktową rezerwę w nocie zostawiam tylko z jednego powodu – zwyczajnie marzę o tym, aby przeżyć jeszcze kiedyś jakiś koncert bardziej, niż ten.



Fucked Up
7.0
Ray-Ban Vice
Lekko jeszcze śnięci przemierzaliśmy teren festiwalu w drodze na scenę Ray-Ban. Na telebimie śmignął Jarvis Cocker, zanudzający chyba na śmierć wiernych fanów pod Estrella Damm. Tymczasem ekipie Fucked Up można było zarzucić cokolwiek, ale nie to, że przynudza. Ta wieloosobowa banda żuli, wykolejeńców i całkiem solidnych wioślarzy prawdopodobnie czuje misję kultywowania przejawów truskulowego punka i hardcore'u, takiego w linii Clash-Fugazi-Les Savy Fav. Wokalista szczególnie kopiuje ocierające się o chorobę psychiczną zachowania Tima Harringtona (predestynuje go do tej roli zbliżona fizjonomia) – w rodzaju wylewania sobie na głowę piwa, skakania po członkach własnego bandu i, a jakże, stage-divingu w rozszalały tłum "brudasów", dzielnie sekundujący idolom. Na szczęście ta farsa posiada całkowite pokrycie w materiale – o riffach na poziomie Jaboura nie mówimy, ale są solidne. W połączeniu z niebezpieczną chwilami energią daje to mieszankę wybuchową. Jestem na tak.

Saint Etienne
6.5
Rockdelux
Pół godziny później w amfiteatrze przygrywał ten sympatyczny, choć popełniający czasem grzech przestoju w dramaturgii projekcik. Sama obecność Sary Cracknell nastawiła mnie pozytywnie, a że czwarty czy piąty z kolei zagrali "Method Of Modern Love", to już byłem kupiony. Później niestety było gorzej, niewiele więcej znalazłem dla siebie w tych bezpretensjonalnych niby, niezobowiązujących pioseneczkach indie-popowych ze szczyptą obsługiwanej live elektroniki, ale skrzywdzić Sary i jej dwóch dzielnych kolegów – nie dam. To jedna z typowo przereklamowanych wśród erudytów grup, której nie mam serca za nic ganić, bo emanują urokliwą, ciepłą aurą.

Dan Deacon Ensemble
4.0
Pitchfork
Dan Deacon robi wspaniałą muzykę na papierze, ale w praktyce niestety nie ma daru do jakichś wyjątkowo porywających hooków. Ten szkopuł wysuwa się na pierwszy plan przy spotkaniu z Deaconem na scenie – pod gęstą przykrywką dźwiękowych wariactw czai się treściowa słoma, czy powiedzmy słomka ("środowiskowych" złośliwców uprzedzam, żeby nie doszukiwali się tu zakamuflowanych szyderstw, bo naprawdę określenie "treściowa słomka" mi tu odpowiada, i co, z pewnych względów mam przestać używać jakiegoś słowa, żeby nie prowokować towarzyskich kontrowersji?) – czyli umówmy się, Dan stosuje nieco metodę "na aferę" – generuje spore zamieszanie, żeby odwrócić uwagę od braku takiego konkretnego, sedna, osi, centrum, w swoich numerach.

Skatebård / DJ Feadz & Jackson / Michael Mayer
5.0
Pitchfork
I na koniec dnia zostaliśmy już na tym Pitchforku, w oczekiwaniu na set Mayera. Najpierw grał kolo, którego nie kojarzę, ale dawał całkiem wporzo. Wówczas zdarzyła się dziwna sytuacja – ochroniarz pilnujący wejścia do zakłódkowanej strefy dla realizatora (podest nieco z tyłu widowni, odgraniczony kratami), zauważył się nieźle się bawimy i *sam z siebie* zaoferował, że wpuści nas na chwilę do środka, na podest. No nie wiem, w Polsce jakoś sobie nie wyobrażam takiej zupełnie bezinteresownej serdeczności i nigdy się z nią nie spotkałem podczas masowych wydarzeń kulturalnych. Potem na scenę wbił były facet Uffie i pograł fajne francuskie skwaszone imprezowe pętle, uśmiechając się przy tym szelmowsko. Gdy zmienił go Mayer, jakoś przed piątą rano, mój organizm dosłownie zabłagał o sen (heh MZ) i się ewakuowaliśmy.

SOBOTA

Ariel Pink's Haunted Graffiti
8.0
ATP
Wstęp do pierwszego koncertu finalnego dnia Primavery miałem przecudowny, więc przeciskając się przez zadziwiająco zatłoczoną już o tej porze widownię pod samą scenę byłem w fantastycznym humorze i wszystko nagle wydało mi się z grubsza nierealne: falujące morze w tle, okropnie prażące słońce (mokra koszulka po kilku minutach) i absurdalnie paradujący przez zebranym zgromadzeniem Ariel, w prowokacyjnym damskim wdzianku i makijażu (nasz grafik, Klaudia, wykorzystała tę fotkę w planszy zamieszczonej u góry strony). Jeśli ktoś był miesiąc później w warszawskich Kamieniołomach, to kataloński set był taki sam, tylko z konieczności okrojony, bo tam ktoś "mądrze" umieścił tego czołowego artystę globu o 17:30 przed takimi tuzami muzyki jak Th' Faith Healers, Herman Dune lub The Secret Society i musiał się on, ogólnie rzecz ujmując, streszczać. Kolorytu dodało zdarzeniu niespodziewane pojawienie się na scenie panien z Vivian Girls, które spontanicznie wykonały z Pinkiem (ponoć jego dobre koleżanki) ze dwa kawałki. Vivian Girls kompletnie mnie nie interesują muzycznie, ale wizualnie dawały RADY. Zaraz zerknę w necie i wam powiem, która tam daję radę... O, Kickball Katy. Ktoś tam rzucał potem Arielowi kasetę (ach ten revival) z własną radosną twórczością, Ariel był totalnie naćpany (może sobie ściemniać w wywiadach, spoko) i reasumując było sympatycznie. A przy "Trepanated Earth" nie wiedziałem czy to pot od słońca, czy łzy.

Jesu
6.0
ATP
Nic się nie działo przez następne pół godziny, więc zasiedliśmy na usytuowanych bokiem do sceny miejscach siedzących amfiteatru ATP i czekaliśmy na wejście dwóch smutnych facetów sygnowanych nazwą Jesu. Jezu, jakie to było dołujące. Nie mówię, że złe, ale hiszpański gamoń układający grafik trochę chyba przyspał przesłuchując sampler tego projektu. Jedyna możliwa pora na prawidłowy odbiór tych mrocznych, egzystencjalnych wyziewów na przecięciu Tremolo MBV i "Hero Of The Day" Metalliki to ciemna zasrana noc i to najlepiej w klimatycznym namiocie przy świecach. Tomasz Beksiński się wkrada, a tymczasem pogoda była turystyczna – wakacje, jesteśmy na wczasach, słoneczko przypieka, woda lśni błękitem, niebo rozmarzone... Ocenę wystawiam obiektywnie, bo niby sami muzycy nie są tu niczemu winni, ale ten kwadrans nazwałbym ciężkostrawnym.

Michael Nyman
8.5
Auditori
Doskonały, czarujący set w wykonaniu tego czołowego pop-minimalisty i jego kameralnego ansamblu. Gracja, klasa, wzruszenie. Wiekowy już pan udowodnił, że wszelkie sztuczne etykietki, podziały, klasyfikacje gatunkowe etc. – nie mają sensu, jeśli sam przedmiot dyskusji wymiata. A jego kompozycje tego wieczoru – przetasowane szlagiery filmowe i parę mocniej wciągających, nawet hipnotyzujących, repetycyjnych utworów – pozostawiały w zachwycie. Ja nie wiem czy to jest korzenne, czy truskul, czy wyśmiewane przez spięte autorytety akademickie bądź zacietrzewionych undergroundowców, ale wiem, że to było autentycznie najwyższej urody i zaprezentowane w całej okazałości. Tym razem siedziałem "z tyłu po prawej stronie" i doceniłem świetną akustykę całej sali. Miodzio.

Neil Young
8.0
Estrella Damm
Powróciwszy "na teren" zastaliśmy dziadka Neila, ojca chrzestnego alt-country, folk-rocka, epickiego indie i wielu innych stylów, a duchowo to zapewne większości line-upu Primavery. I dziadek Neil pokazał, że nadal, mimo ponad sześćdziesięciu wiosen na karku, potrafi zawładnąć publicznością – dzięki charyzmie, dzięki mądrości, dzięki bijącej na odległość – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – prawdzie. Na ten występ cały festiwal niejako zamarł – według programu, jako headliner numer jeden, Young miał dla siebie półtorej godziny na wyłączność. Nikt inny nie zebrał takiej ilości widzów. Tłok był nieprawdopodobny, ale to spore przeżycie widzieć tylu ludzi zjednoczonych w doznawaniu tak pięknej i ponadczasowej muzyki. Było wszystko, czego można wymagać od takiego historycznego setu – zarówno klasyki z remasterowanych niedawno Everybody i Harvest, jak i młodsze hymny w rodzaju "Free World". Wzruszyłem się przypominając sobie, jakim szczawiem byłem, gdy ojciec przywiózł kasetę z nagraniami Younga... I gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że kiedyś, ja... Ale dobra, nie będę się rozwodził.

Deerhunter
7.0
Rockdelux
Po Youngu nastąpiła, jak by to ujęli radiowcy, "głupia godzina". Nic specjalnego się nie działo, Liars widziałem kiedyś w PKiN i raczej był to teatr niż muzyka. Cierpliwie poczekaliśmy na Coxa & co. i nie zawiedliśmy się. Kwartet zagrał bardzo spójny, przemyślany, jeśli odrobinę przewidywalny i nazbyt wyważony set. Widać, że panowie starają się utrzymać zdrowy balans między emocją, pasją, zajawką, a profesjonalnym podejściem do strony technicznej, formalnej, wykonawczej. I słusznie – skoro chcą, aby muzykowanie zostało ich zawodem na długo – to warto ćwiczyć warsztat. Aczkolwiek jako postronny obserwator tej kalkulacji dostrzegłem nieco więcej, niż sądziłem, że potrzeba. No cóż, zawsze można zapuścić Cryptograms i wyobrażać sobie, że to taki odjechany, psychodeliczny, ryzykancki band.

Ghostface Killah
7.5
Pitchfork
Ahh, the "1 am" situation. "Godzina śmierci" (as in "grupa śmierci" na piłkarskim turnieju) od momentu ogłoszenia precyzyjnej rozpiski czasowej festiwalu, sobotnia 1:00 charakteryzowała się między innymi tym, że rozpoczynali o niej równolegle (tak, symultanicznie!) koncerty: Ghostface, Sonic Youth i Gang Gang Dance. Byłbym skłonny zobaczyć w całości Ghosta i położyć przysłowiową laskę na dziadków z SY (których widziałem na Open'erze i średnio mnie zaciekawili) oraz freaków z GGD. Ale podzieliłem się rozterką ze znajomymi i w sukurs (LOL!) przyszedł mi Matti, proponując całkiem racjonalne, logiczne rozwiązanie. Otóż Ghost, jako skaczący po scenie z majkiem w ręku było-nie-było już grubas, mocne będzie miał wejście, by zdechnąć po kwadransie jak zmachany pies. Wtedy należy przenieść się na GGD, bo akurat się rozkręcą, nabiorą pewności, cośtam. I na finał przeskok na SY, bo a) grają najdłuższe sety z wymienionych; b) mają dobre finały i bisy. Abstrahując od tego, że odległości nieco wyzywające (przypominam – droga z GGD na SY to kilkanaście minut piechotą), to plan kuszący. I tak też zrobiłem.

Starks istotnie postanowił wystrzelić jak petarda i wzorem wielu raperów zafundował zrazu serię niewybaczalnie bałnsujących bangerów, z których najdłuższy trwał może sto sekund. Tematy zmieniały się jak w kalejdoskopie, a MC pruł na pełnym gazie. Widziałem Wu w Stodole ponad dwa lata temu, ale osamotniony Ghost wił się niczym żywe srebro. Do czasu. Jak słusznie przewidział Mat, po kwadransie powietrze z typa uszło, zrobiło się jakby spokojniej i to była ta czerwona lampka, alarm, sygnalizujący, że czas się zawijać na pojebów z Gang. Wychodząc zdziwiłem się, że 90% publiki to młodziutkie (I mean 16 lat?) angielskie paniczyki – ubrane w najdroższe, eleganckie koszule. Mit grzecznego białasa z dobrego domu słuchającego rapu aby "poczuć, że żyje" potwierdził się nagle. Wychwyciłem dialog w stylu "Have you seen Nas live?" – "Nas? Naaahhh" – "Dude, Nas was the shit. Nas live is the real shit". A taaam, bez przesady.

Gang Gang Dance
7.0
ATP
Jedyny zarzut, jaki mam, to do samego siebie – że przez tę misterną strategię nie zdążyłem na "Vacuum", spornie najlepszy numer, jaki formacja dotąd wypuściła. Poza tym było okej – ale obawiam się, że bardziej na zasadzie powiewu świeżości w zatęchłym, przesterowano-gitarowym krajobrazie dźwiękowym, niż z powodu rewelacyjnej jakości tego gigu. Właśnie oryginalnym (w kontekście reszty indie-kapel z line-upu Prima, to jest) podejściem do instrumentacji Dance wygrali przychylność widzów – zamiast łojących wioseł były syntezatory i plemienne bębny, na których popylała na przykład wokalistka. Obrzędowość, wymiar międzykulturowy – gdzieś się ulotniły. Ale został mocny, regularny, równy secik, ciekawe urozmaicenie oferty. Na plus.

Sonic Youth
6.0
Estrella Damm
I o, tak się dla mnie zakończyła ta cała Primavera. Niby potem dobiegały jakieś wycia od DJ /Rupture, niby El-P coś zamulał, ale my już zmierzaliśmy do metra. A SY, jak SY. Teoretycznie fajnie, ale spływa to po mnie w warstwie emocjonalnej. Kwestia kompletnie subiektywna. Choć, gdybym mógł coś wytknąć, to wydaje się, że Kim jest na scenie ostro przekonana o uczestniczeniu w jakimś wielkim dziele sztuki, przełamującym obowiązujące konwencje i "kruszącym niejasne standardy" – krótko mówiąc, egzaltuje się samą swoją obecnością koło wzmacniacza i majstruje z nim czasem gitarą, co wypada dość tandetnie (pokazywano na zbliżeniach telebimowych). Jej mina, wyrażająca "ach jestem wielką artystką", troszkę nie przystaje do granego aktualnie – jak zauważył prawidłowo MZ w recce ich ostatniego krążka – kotleta mielonego post-Pavementowego, który, choć tradycyjnie staranny i nienaganny, niewiele wnosi do artystycznej drogi zespołu. No ale nic, takie tam czepianie się. Przy "Bull In The Heather" się uśmiechnąłem, bo to zawsze był mój ulubiony numer w ich dyskografii.

ZAKOŃCZENIE

Nie będzie żadnych syntez, summ, żadnych patetycznych głupot. Pamiątki mam w głowie takie: ze wszystkich scen dobiegający potworny hardcore'owy hałas, żenujące karnety na piwo (cena, przelicznik, po prostu skandaliczna afera) oraz ocieranie się o znane osobistości niezal-pół-światka. Bo gdzieś obok przemykały takie postaci jak Ryan Schreiber lub Thom Yorke, a wchodząc na teren trzeciego dnia wręcz natknąłem się na Bradforda Coxa, który, miej go w opiece Boże, najwyraźniej bardzo przeżywa swoją popularność wśród targetu PFM-owego i podnieca się byciem quasi-celebrytą (to można też wywnioskować z jego różnych wypowiedzi – nie wytykam tego jako coś złego, stwierdzam tylko fakt, taka ot refleksja, ti da di da). W 2001 to bym chyba orgazmował, że stoję pół metra od gościa z czołowego indie-bandu świata, a teraz to phiii... Nie umiem już wykrzesać młodzieńczego entuzjazmu, sorawa. STAROŚĆ NIE RADOŚĆ.

Aha, powinienem chyba spuentować ten artykulik epilogiem rodem z dawnych relacji tylkorockowych, sprzed dekady (łezka się w oku kręci, bo w czasach przedinternetowych to się naprawdę czytało, śledziło, miesiąc po miesiącu – do dziś mam wszystkie numery między 1996 a 2004). Czyli czymś w rodzaju "a mnie, w ramach bonusu, los zafundował niezwykłą dogrywkę w postaci szaleńczego wyścigu z czasem w drodze na ostatni samolot z lotniska Heathrow". Ale nie, niestety, jedyną atrakcją (i to negatywną) w drodze powrotnej było to, że niemieckie miasta są w niedzielę totalnie pozamykane na klucz i można sobie posolić ubranie, a nie kupić płytę czy zjeść obiad. I to właściwie tyle. NACZY chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć z bliska Bilindę Butcher, ale czy się uda, to nie wiem...

Borys Dejnarowicz, grudzień 2009

Borys Dejnarowicz    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)