SPECJALNE - BRUDNOPIS
Kylie Minogue
Fever
2001, Parlophone
Tym razem nie zamierzam być nudny – jeśli chcecie dowiedzieć się, co sądzę o płycie Fever oraz o postaci Minogue generalnie, to zróbcie rundkę po naszym archiwum, bo pisałem o niej między innymi tutaj, tutaj i tutaj, a dodatkowo inni członkowie staffu dołożyli trzy grosze tutaj, tutaj, tutaj i tutaj. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że nie przypominam sobie takiego growera wśród albumów jakie poznałem w życiu – skok w ciągu paru lat z pułapu 6-kowego za seksapil do 40-tki wydawnictw pół-dekady (wyżej u mnie niż Mass Romantic, Echoes czy Michigan, między innymi) jawi mi się istnym fenomenem. By the way, Fever – perfekcyjne, pozbawione jednej odstającej sekundy, bezkonkurencyjne dzieło komercyjnego popu XXI wieku – spełnia chyba najbliższą ideału analogię muzycznej zawartości krążka do wyglądu wykonawczyni: piosenki Kylie błyszczą tu melodiami ślicznymi niczym jej buźka, a ich produkcja charakteryzuje się jędrnością i krągłością niczym jej pupa. Życzmy więc australijskiej dance-divie pełni zdrowia i oby te proporcje (co najmniej) nigdy nie zostały zachwiane.